Blog

Malina w Senegalu | Blog #3 | W krainie Bedików

2020-02-07 18:00:00

Bedikowie mieszkają na górach i to dosłownie na górach, na szczytach. A co ich tam wygnało?

Wielkim, a może największym bogactwem okolic Kédougou jest nie tyle bujna przyroda, długa pora deszczowa czy minerały (ze złotem na czele), ale obecność wielu mniejszościowych grup etnicznych. Czasami plemiona te są rzeczywiście bardzo małe, ale niezwykle interesujące. Część z nich wywodzi się z Gwinei. Tam są ich korzenie. W czasach podziału kolonialnego obecnie istniejące granice zostały przeprowadzone w sposób sztuczny. Takie plemiona jak Bassari i Koniagi spotkać można zarówno w południowo-wschodnim Senegalu, jak i w północnej części Gwinei. Bedik to plemię najmniej liczne i mało znane, bo czasami niesłusznie mylone jest z Bassari, choć w rzeczywistości mamy do czynienia z inną, posiadającą własną autonomię grupą etniczną. Ma ona swój własny wyraźny rys charakterystyczny i właśnie to wygnało ich w góry. Ale zanim o tym, to dla pełniejszego obrazu tego świata choć słowem warto wspomnieć o innych większych plemionach, a najbardziej znane w tych okolicach to Peul (czyt. pyl). Są obecni w zasadzie w całej Afryce Zachodniej, aż po Kamerun. Język plemienia Peul (pular) jest też dominujący w tym regionie, tak jak w pozostałych regionach Senegalu język wolof. Religią tego plemienia jest islam.

O tożsamości danego plemienia decyduje język, kultura, obyczaje i obrzędy. Każda grupa ma swój sposób życia i wyrażania swojego stosunku do świata oraz własny wewnętrzny i zewnętrzny świat wartości. Są też cechy wspólne, jak choćby obrzezanie i sam fakt istnienia obrzędów inicjacyjnych.

Jest jeszcze jeden bardzo ważny czynnik budujący tożsamość plemienia — to jego historia. Jego stosunek do wydarzeń, które przybyły z zewnątrz pod postacią, jak to czasami nazywamy, „walca historii”. Plemię Bedik w góry wygnała właśnie konieczność historyczna. W XIX wieku król z Gwinei Konakry próbował teren ten podbić, by go zislamizować. Niektóre plemiona, w tym Bassari i Bedik, wykazały niezwykłą determinację i stawiły opór. Były zbyt małe, by stanąć do walki z miażdżącą przewagą przeciwnika, ale postanowiły przed islamem uciec w góry. Taktyka ta okazała się na tyle skuteczna, że wielki król Alfa Yaya nie zdołał ich zmusić do przejścia na islam. Plemiona te nie przyjęły narzucanej religii, co okazało się niezwykle urodzajną glebą dla bujnej kontynuacji własnych tradycji, obrzędów i wierzeń, w których są do dziś głęboko zakorzenione. Ucieczka, zejście z linii ostrzału, z areny walki jest czasami wyrazem wielkiej roztropności. Może za tym stać jasna hierarchia wartości, przyjęcie fundamentalnego założenia, że poszukiwanie niszy, na której w jakimś elementarnym spokoju można się rozwijać po swojemu, kroczyć własną drogą, jest cenniejsze niż bezpośredni dostęp do dogodnych terytoriów rolniczych. Będzie może ciężej, ale po swojemu. Te utrudnione warunki prowokują też nową pomysłowość i w zasadzie napędzają rozwój. Nie zawsze to, co łatwiejsze, jest najlepsze. Nawet pewne wyobcowanie może przynieść nieoczekiwane dobre owoce — zachowanie oryginalnej drogi rozwoju własnej kultury. Uważam, że to myślenie nie tylko nie zatraciło swej słuszności, ale kto wie czy nie nabiera nowego znaczenia. Tyle tylko, gdzie tu i teraz znaleźć tak wysokie góry, gdzie Internet pogubi się w pogoni za nami?

Wróćmy jednak do wioski Andiel. Drugą stroną tej samej monety niechęci plemienia Bedik do islamu okazała się ich spora życzliwość w kierunku chrześcijaństwa. Pewna doza izolacji dała czas, by mogły wyodrębnić się rysy tożsamościowe z jednej strony, a z drugiej by powstała, nazwijmy to — może trochę ryzykownie — pewna ciekawość religijna czy też duchowa. Obecnie jesteśmy w tej fazie, gdzie nawet jeśli procent ochrzczonych w wiosce nie jest zbyt duży, to wyczuwalne jest wyraźne życzliwe nastawienie. Zatem, gdy ksiądz misjonarz przyjeżdża odprawić mszę, to wszyscy — dosłownie cała wioska — przychodzą. Oni po prostu sympatyzują. Na kolejne kroki obie strony potrzebują czasu. Obie strony muszą się siebie nawzajem nauczyć i „oswoić”.

Wspinając się po tych urwistych zboczach, warto sobie to przemyśleć i dobrze przygotować się na spotkanie z plemieniem Bedik. W zasadzie ten czas wspinaczki jest błogosławionym — pozwala zrozumieć, że idziemy na spotkanie tego, co jest trochę obok, trochę wyżej.

Na początku ścieżki spotykamy dwóch młodych chłopaków, braci z plemienia, jeden z nich to przesympatyczny René, którego Szczepan dobrze zna. Właśnie przywieźli rowerami ogromne pojemniki z tajemniczym płynem, nazywanym tutaj winem. Tak naprawdę żadne to wino, choć jeśli tylko postoi na słońcu, lubi szybko fermentować i faktycznie pojawiają się jakieś procenty, a ich liczba jest wprost proporcjonalna do długości wygrzewania się na słońcu. Płyn ten, tutejszy rarytas, przywożą rowerami z miejsc oddalonych o kilkanaście kilometrów. Zdobywa się go, nawiercając otwory w palmie nazywanej rônier. Są ludzie, którzy w tym się specjalizują. Chłopcy zajmują się tylko transportem. Pełna specjalizacja, jak w Unii Europejskiej. Oczywiście zostajemy natychmiast poczęstowani. Próbujemy. Usta zanurzone w dziwnej cieczy gubią się w kojarzeniach. Pierwszy łyk. Oddech wstrzymany. Receptory działają. Mózg wysyła informację — woda po kiszonej kapuście. Drugi łyk i potwierdzenie. Może nie dokładnie to samo, ale bardzo blisko. Barwa i struktura też bliźniaczo podobne. No i całe życie minęło mi w pełnej nieświadomości, że taki rarytas był tak blisko, że był ordynarnie używany w dziecięcych latach do gaszenia pragnienia.

Chłopcy niosący sok z palmy rônier.

Wspinaczka przeplatana postojami doprowadza nas do rozległej polany na szczycie. Oj, jak tu pięknie. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Przypadkowo rozrzucone okrągłe chatki przykryte strzechą, poprzetykane palmami. A na horyzoncie majaczą rozległe przestrzenie gdzieś ginącej pod nami płowordzawej równiny. Powietrze wypełnione jakąś niby zawiesiną, jakby się na deszcz miało zbierać, choć wiadomo, że przez najbliższe miesiące niebo na spragnioną ziemię żadnej kropli spaść nie pozwoli.

Widok z wioski Andiel.
Wioska Andiel.
Wioska Andiel.
Wioska Andiel.

Plemię Bedik zamieszkuje cztery podstawowe wioski tradycyjnie położone właśnie na szczytach: Andiel, Iwol, Ethies i Ethiwar. Ta ostatnia to wioska bardzo ważna jeśli chodzi o tradycję, gdyż jest miejscem najważniejszych obrzędów. Iwol — największa ze wszystkich, przez misjonarzy nazywana bywa stolicą Bedików. Tam też znajduje się starszyzna, która podejmuje najważniejsze decyzje dotyczące życia całej społeczności Bedik, na przykład kiedy i w jakiej wiosce odbywają się obrzędy inicjacyjne. Z powodów czysto praktycznych większość mieszkańców wiosek Bedik przenosi się na tereny nizinne u podnóża gór, by w porze deszczowej uprawiać ziemię. Bywa, że pobudowali tam domy, całe osiedla, aby być na miejscu w czasie pory deszczowej. Tak powstały praktycznie nowe wioski, jak choćby Bandafassi u podnóża góry Ethiwar. Na samej górze pozostała jedna rodzina, by podtrzymać tradycję i by w ogóle ktoś tam był, ale dzieci są na dole, bo szkoła jest na dole, pola są na dole i tam się je uprawia. Woda jest też na dole.

U malowniczego wejścia do wsi Andiel stoi duża kaplica, niczym nie różniąca się od okrągłych chatek we wsi, poprzykrywanych szpiczastymi czapeczkami trzcinowych daszków. Tyle tylko, że nieporównanie większa. Cała wioska może się tu zmieścić. Na spotkanie nam wyszli mężczyźni. Robi się poważnie, choć dalej niezwykle życzliwie. Ojca Szczepana traktują jak swego dobrego przyjaciela. On traktuje ich grzecznie, czule, lecz z lekka protekcjonalnie.

Kaplica w Andiel została postawiona w latach osiemdziesiątych. Pierwsi misjonarze ze Zgromadzenia Ducha Świętego dotarli do wioski w latach pięćdziesiątych. Chrześcijaństwo jest zatem tu czymś nowym. Najstarsi pamiętają jeszcze czasy, gdy nikt w wiosce nie wiedział nic o Chrystusie. Pokolenie obecnych młodych ludzi miało już, że tak powiem, codzienną styczność z misjonarzami nie tylko przez liturgię, ale również poprzez edukację w wioskowej szkole, czy też pobyt w internacie w Kédougou, gdzie kontynuowali naukę. Oni najwięcej skorzystali z pracy misjonarzy. To otwarło im drzwi na świat. Jeśli do czegoś doszli, to dzięki pracy misjonarzy.

Wchodzimy do środka. Prosto, skromnie, pięknie. Jedyny element to barwny krzyż ze szkła, przez które leniwie sączy się światło z zewnątrz. To jedyne okno. Czas stanął. Wszystko się zatrzymało w rozgrzanym powietrzu. A ten namiot pokryty strzechą omiatany jest przez przyjemny chłodniejszy wiatr. Wszyscy czują się tu jak u siebie. Mężczyźni stają i z rozłożonymi rękoma odmawiają „Ojcze nasz” w języku bedik. Jest to niezwykle śpiewny język. Trudno rozeznać, gdzie kończy się jeden wyraz, a zaczyna następny. Nie sposób wyłapać poszczególne słowa, by zapytać o ich znaczenie. Oni nie mają swych tekstów liturgicznych ani tłumaczenia Pisma Świętego. To bardzo małe plemię. Jest ich może raptem kilka tysięcy osób. Mają zaś powoli zapuszczającą korzenie świeżą wiarę.

Kaplica w Andiel.
Kaplica w Andiel.

Modlitwa jeszcze bardziej uspakaja wszystko. Po niej udajemy się na plac publiczny, czy może lepiej nazwać go placem społecznym. Ale co tam się wydarzy, to już w następnym odcinku.

Plac społeczny w wiosce Andiel.

Zobacz też filmy z krainy Bedików

>> Seria filmów „Malina w Senegalu”